Prawie każda dyskusja między fanami azjatyckiego jedzenia przebiega podobnie: po podróżniczych wyliczankach następuje krytyka polskiego rynku gastro z finalną kropką nad i w postaci zamykającego usta stwierdzenia: nie jadłeś ramenu w Japonii, więc co ty wiesz o życiu. Czas skończyć z mitami i odczarować japońską kulinarną rzeczywistość.
Powiedzieć Japończykowi, że z całego bogactwa jego ojczystej kuchni najbardziej ukochałeś sobie ramen, to jak powiedzieć Polakowi, że najlepszym daniem w kraju nad Wisłą jest kebab. Nie, to nie hiperbola! Na każdym rogu Tokio znajdziecie jakąś ramenya, którą poznać można przede wszystkim po uderzającym w nozdrza i zwalającym z nóg zapachu tłustej wieprzowiny, jaskrawych kolorach i szemranej, w dominującej części męskiej klienteli. Uroki streetfoodu powiecie? A ja podziękuję.
W Polsce rynek zalany jest kebabami, barami orientalnymi, pizzami i burgerami. W tej masie powstałej z półproduktów, niskiej jakości składników i starego tłuszczu sztuką jest odnalezienie czegoś zjadliwego. Podobnie jest w Japonii – ramen to tania zupa (ok. 500 jenów, czyli niecałe 20zł) pochodzenia chińskiego, słona i tłusta ponad miarę, którą posilisz się na pół dnia, ale o uniesieniach kulinarnych zapomnij. Wciśnij się za wąski kontuar, zjedz bez gadania i znikaj!
A gdzie ten ręcznie wyrabiany makaron, wywar o złożonym smaku i przemyślany zestaw dodatków o których tyle słyszy się w Polsce? To już zupełnie inna bajka, a jej bohaterami są kulinarni wariaci, którzy zawiedli ramen na drogę do perfekcji. W ich ramenya przyjdzie Wam zapłacić więcej, chociaż wciąż przyzwoicie (ok. 1000-1200 jenów, czyli 35-50zł) i wystoicie swoje w kolejce (średnio godzinę, ale wszystko zależy od liczby miejsc w lokalu). Nie liczcie na to, że traficie do nich przypadkiem, bo często ukrywają się w dziuplach pomiędzy wieżowcami albo w rzadziej odwiedzanych rejonach miasta. Na szczęście z pomocą przychodzi japoński gastro portal Tabelog, na którego łamach co roku zamieszczany jest ranking najlepszych ramenów z całej Japonii. Zwróćcie uwagę na to, że Tsuta z gwiazdką Michelin znajduje się w nim dopiero na miejscu 50, a tym samym na ostatniej pozycji. Czy możecie sobie wyobrazić smak ramenów, które wyprzedzają wychwalany przeze mnie ramen z truflami?
Podczas mojego krótkiego, ale intensywnego pobytu obżerałam się niemiłosiernie i testowałam różne opcje – od najtańszych po najdroższe, od abura ramen (makaron w prostym sosie tare z dodatkiem oleju chili i octu) po wyrafinowany paitan ramen z chipsem z buraka i brokułami w ekskluzywnej okolicy stacji Ginza. Niestety poza genialnymi odkryciami, miałam okazję spróbować też najgorszego ramenu świata – rzadziej spotykanej wersji z wołowiną Kobie. Kawałki słynnego, poprzerastanego najdelikatniejszym tłuszczem mięsa samodzielnie zalewane białym wywarem z kości. Przynajmniej tak to wyglądało na zdjęciu w automacie do zamawiania. Z bólem serca włożyłam do tej diabelskiej maszyny 2000 jenów (70zł), ale kiedy zobaczyłam przed sobą miskę z ramenem siadłam i zapłakałam. Szaro-bure mięso, wywar nieróżniący się w smaku od 2% mleka UHT, a do tego góra miernego makaronu. Nie katowałam się jego zjedzeniem, więc miałam jeszcze miejsce na kolejnego hardkora. Wybór padł na miso bata kon ramen, czyli ramen rodem z Sapporo na bazie miso z kukurydzą z puszki i sporym kawałkiem masła. Kulinarna trauma, ale przynajmniej zjadliwa.
Kiedy ktoś opowiada mi, że jadł ramen w Japonii i nasze polskie interpretacje nie mają z nim porównania to zgodzę się bez wahania, ale przekornie. Polskie rameny, nawet jeśli nie do końca można je nazwać ramenami, lepsze są od większości powszechnie dostępnych wytworów japońskiej fastfoodowej gastronomii.
Cieszy mnie ręcznie robiony makaron i niekończące się eksperymenty z pogłębianiem smaku wywaru. Życzyć bym sobie mogła jedynie większego przemyślenia i dopracowania dodatków – ramen to w końcu comfort food, więc smak powinien dominować nad estetyką podania. Jednym słowem – lepszy dobry ramen w Polsce niż przeciętny w Japonii 😉