W Krakowie rządzimy się sentymentami, a nie skomplikowanym grafikiem otwierających się i zamykających lokalnych przybytków. Za sprawą piramidalnych zbiegów okoliczności zwykle ktoś zwyczajnie – niezwyczajnie zaprasza nas do stołu i stawia miskę czekającą już tylko na wypełnienie porcją kojącego duszę pokarmu. Trochę z chytrości, a trochę z braku innych opcji zatrzymujemy detale uczt dla siebie, ale tym razem będzie inaczej. Mira Park kocha karmić do tego stopnia, że otwiera swój dom dla każdego – wegetarian, amatorów grilla tonącego pod górą boczku, ryżowych rolek, streetfoodu, sentymentalnej kuchni rodzinnej, pierożków mandu, nieskończonych nitek makaronu czy koreańsko-meksykańskich fuzji.
Centralnym jego punktem jest oczywiście kuchnia
Najpierw jak kot powoli oswajałam się z nowym dla mnie miejscem, czyli przestronnym mieszkaniem Miry. Centralnym jego punktem jest oczywiście kuchnia, ale to co przyciąga wzrok bardziej niż buchające aromatami garnki i patelnie, to mrucząca chłodnia na kiszonki. Wyciągnięte z jej wnętrza z niemałym wysiłkiem pojemniki pełne kilogramów kimchi, chrupiącej rzodkwi czy liści czosnku niedźwiedziego w sosie sojowym są jak bilet do koreańskiego raju. Mira wie, że zaimponować może nam bardziej jedynie tłumacząc świecące znakami alfabetu hangul przyciski, które w magiczny sposób kontrolują szaleństwo fermentacji.
Rozbudzony w ten wyrafinowany sposób apetyt zaspokajamy pierwszymi przystawkami, czyli banchanami: maleńkimi sardynkami z orzechami włoskimi, smażonymi boczniakami, ciastkami rybnymi, pikantnymi kalmarami i żarzącą się różem piklowaną rzodkwią. Po nich pojawiają się coraz większe ceramiczne misy, zdobione w Bolesławcu, ale wypełnione po brzegi Koreą – makaronem z batatów japchae, wołowiną bulgogi, której nie oszczędzono czosnku oraz duszoną rybą z ziemniakami. Do tego fioletowy ryż (jabgokbap), popity mocno cynamonowym kompotem na bazie imbiru i owoców persymony (sujungwa). Mało? Jeszcze kilka kęsów smażonych placków hotteok o cudownie ciepłym, kremowym nadzieniu z orzechów włoskich z cynamonem i trzcinowym cukrem, sprawia że ledwo dyszę z przejedzenia.
Pomiędzy kolejnymi daniami Mira wykrzykuje z radością nazwy składników sprowadzanych specjalnie z Korei, więc kiedy tylko ma wolną chwilę porywam ją na przeszpiegi w spiżarni. Zaciągam się na zapas dymnym aromatem sosu rybnego z tuńczyka i omawiam składniki zaskakująco zrównoważonego, eleganckiego kimchi. Oczy nam się świecą z radości jakbyśmy rozmawiały nie o delikatnych suszonych na słońcu kwiatach soli, a o wspólnych wspomnieniach z dzieciństwa.
Na koniec MIra wręcza każdemu z gości pojemnik z jedzeniem na wynos, abyśmy mogli smaki jej kuchni oraz gościnność wspominać przynajmniej podczas kolejnego śniadania.
MIrę znajdziecie TU.