X

Jeśli już jeść rękami, to chociaż jedną

Listopad to ponury miesiąc. W mroźnym wietrze wyczuwa się już oddech zimy. W natłoku obowiązków umknęły nam słoneczne dni, nie zdążyliśmy się nacieszyć pełną złocistych liści jesienią. Postanowiliśmy więc cofnąć czas.

Po siedmiu godzinach jazdy autostradą A2 byliśmy już w innym świecie. Berlin przywitał nas deszczem i pustymi ulicami. Idąc obrzeżami wielkiego parku Tiergarten przyglądaliśmy się jak pomarańczowe liście powoli zmieniają kolor wraz z zapadaniem zmroku. Zmoknięci znaleźliśmy schronienie na Zietenstraße – ulicy, gdzie czas nie tyle się zatrzymuje, co miesza zdarzenia, miejsca i kultury. Już z daleka spostrzegliśmy zielone, rozproszone we mgle światła, sygnalizujące wejście do tunelu czasoprzestrzennego. Drzwi uchyliły się, a do wnętrza zostaliśmy wciągnięci przez dystyngowanego mulata. Trafiliśmy do Bejte, etiopskiej restauracji, gdzie etniczne dekoracje w różowo-zielonej poświacie choinkowych lampek, silny zapach kadzidła i klasyczna muzyka fortepianowa tworzą niespotykany, surrealistyczny klimat. Tego wieczoru wszystkie stoliki były zarezerwowane, chociaż byliśmy jedynymi gośćmi. Przejrzeliśmy menu – dania brzmiały obco, niezależnie od tego czy opisane były w języku amharskim czy po niemiecku.

Gdzieś z dalekiej przeszłości wydobyłam wspomnienie o tym, że etiopska kawa nie ma sobie równych. Zamówiliśmy tradycyjnie parzoną BuNa (), a po chwili na naszym stoliku pojawiła się metalowa taca z czarnym ceramicznym dzbankiem i koszykiem wypełnionym prażoną kukurydzą. Właściciel nalał gorącą kawę do maleńkich czarek, w powietrzu rozszedł się aromat palonych ziaren. Pierwszy łyk nas poraził. Goryczka espresso w połączeniu z kwaśnym, świeżym sokiem. Dodając cukier i podjadając kukurydzę jakoś zrównoważyłam smaki, ale każdy kolejny łyk był tak samo szokujący.

Z niepokojem zaczęliśmy przyglądać się kolejnym pozycjom menu. Po długich naradach zdecydowaliśmy się na zestaw czterech dań – Gored Gored Berbere Awaze (surowa wołowina w sosie ze smażonej cebuli, masła, chili i ponad 20 ziół), Ye-bery sga tibs (smażona wołowina w sosie curry), Ye-beri qey-wot ke-ayib gar (gotowana wołowina w sosie curry, oprószona serem) oraz Firfir ke timatim Ga (wołowina, a w naszym przypadku baranina, gotowana w sosie pomidorowo-pieprzowym, podawana z naleśnikami indżera).

Czekając na jedzenie obserwowaliśmy kolejne osoby pojawiające się w restauracji. Atmosfera rozluźniła się, ale straciła swój kameralny urok. Przy stoliku obok młode Rosjanki rozprawiały na temat etykiety spożywania posiłków za pomocą dłoni, po czym zajadały swe sałatki sztućcami. Przez dźwięki muzyki przebijał się głos etiopskiej dziewczynki rozmawiającej z matką po niemiecku.

Wkrótce zza zasłonki, oddzielającej część kuchenną od sali, wyszedł właściciel. W jego rękach znajdowała się ogromna metalowa taca. Bezpośrednio na niej leżały największe naleśniki jakie widziałam w życiu, przystrojone kolorowymi plamami sosów i posypane białym serem. Ostatnie danie przyjemnie skwierczało na podgrzewaczu, wydzielając silny, ziemny zapach rozmarynu. Już, już zabieraliśmy się do jedzenia, kiedy okazało się, że jedynym sztućcem jaki otrzymaliśmy tego wieczoru była łyżeczka do kawy. Jedna na dwoje. Nie mając wyboru postanowiliśmy przełamać zahamowania i zaczęliśmy jeść rękoma. Prawdę powiedziawszy to Szanowny Mąż nie miał żadnych zahamowań. Szybko oderwał kawałek naleśnika i zgrabnie pochwycił kawałki wołowiny. Nie przeszkadzało mu nawet to, że naleśniki były podejrzanie brązowe, a do tego kwaśne. Jak się później okazało, indżera zawdzięczają swój specyficzny smak sfermentowanej mące z teffu (miłka abisyńska, Eragrostis abyssinica). Pasują idealnie do ostrych sosów, których smak jest tak bogaty i odmienny od tego, co dotychczas miałam okazję jeść, że nie sposób go opisać. Najpopularniejszą mieszanką ziół w kuchni etiopskiej jest Berbere, której skład zależny jest od upodobań kucharza. Jej podstawą są takie przyprawy jak: ziarna kolendry, kozieradki, kminu rzymskiego, ziela angielskiego, czarnego pieprzu, białego kardamonu, czosnek, suszone płatki cebuli, słodka papryka, chiles de árbol (rodzaj chili często zastępowany pieprzem kajeńskim), gałka muszkatołowa, imbir oraz cynamon.

Po trudnym doświadczeniu z etiopską kawą byliśmy tak zaskoczeni smakami potraw, że pochłonęliśmy je w mgnieniu oka. Dopiero nasyceni zreflektowaliśmy się, że nie dopytaliśmy właściciela o etykietę jedzenia rękoma. Ba! Rozważaliśmy nawet czy nie popełniliśmy kulturowego faux pas. Właściciel uśmiechając się wyrozumiale powiedział, że „jeśli jemy już rękami, to chociaż jedną” 😉  Widząc nasz entuzjazm zaproponował nam dokładkę, a na koniec podał rozgrzewającą grappę w glinianych kieliszkach. Nawiązała się miedzy nami rozmowa, a na wieść o naszym pochodzeniu zawołał żonę, która studiowała w Polsce. I tak właśnie na Zietenstraße w Berlinie, dzięki niespodziewanemu załamaniu czasoprzestrzeni, przy dźwiękach fortepianu, rozmawialiśmy po polsku z Etiopczykami, popijając kwaśną kawę.

Tak sobie myślę, post factum, że ta podróż w czasie nie zdarzyła się przez przypadek. W Etiopii dni upływają wedle kalendarza juliańskiego, który różni się o 7 lat od stosowanego przez nas gregoriańskiego. Na dodatek czas etiopski liczony jest od wschodu słońca o godzinie 6. Jedliśmy zatem kolację o 17 czasu europejskiego, czyli o 11 w nocy czasu etiopskiego.

Podobne wpisy