Czy mogę już zacząć świętować? Przyszły złote czasy dla azjatyckiej gastronomii w Polsce – nowe lokale nie tylko powstają, ale są po prostu coraz lepsze. Zamienniki produktów idą w zapomnienie (patrz słodka europejska bazylia zamiast tajskiej), rzadziej już trzeba walczyć o oryginalne receptury (podwójne menu dla rodaków i reszty świata), a w kartach dań pojawiają się odważne propozycje zamiast dostosowanej do domniemanego polskiego gustu „klasyki”. I to jest to, co cieszy mnie najbardziej!
Te kolejne kroki na drodze rozwoju stawia wiele osób, ale wśród warszawskiej gastronomii wybija się jedna postać: Linh Nguyen. Właścicielka i szefowa kuchni, dzięki której Polacy zaczęli jeść larwy jedwabników (brunche w To To Pho i stoiska na Nocnym Markecie), wietnamska zupa phở zyskała ceremonialne oblicze (Vietnamka), spopularyzowana została kuchnia południa Wietnamu (Saigonka), możliwe stało się zamówienie duriana w centrum stolicy (sklep Azjatka), a nawet doświadczenie nowatorskiego fusion w postaci bánh mì, wypełnionej foodpornową miksturą Korei i Azji Południowo-Wschodniej (Koreanka). Jej płodność konceptów nie zna granic, ale chyba żaden z dotychczasowych nie zrobił na nas takiego wrażenia jak najnowsza (do społu z Yeunsu Lee, odpowiadającą za stronę kulinarną) Koreanka Grill.
lokal ten spełnia nasze wspólne marzenia
Lokal ten spełnia nasze wspólne marzenia, bo nie jeden wspólny posiłek z Linh mamy już za sobą. O recenzji można więc zapomnieć, bo to miejsce skonstruowane dla nas. Wspólne przygotowywanie potraw na węglowym grillu pochłania wszystkie zmysły i pełne jest emocji. Obserwując jak rozpuszcza się tłuszcz na boczku z mangalicy niczym piargi białego śniegu, rozpływam się w antycypacji zbliżającej się przyjemności. I sama nie wiem czy to skapujące z mięsa soki sprawiają, że tracę na chwilę kontakt z rzeczywistością czy omamił mnie woal dymu wydobywającego się znad rusztu. Ten jest jednak szybko zasysany przez zachłanny wyciąg zwieszający się wprost nad marmurowym stolikiem i zostawia po sobie jedynie lekki aromat ognia, w którym wszyscy ucztujący są zjednoczeni.
Oczy nam się świecą, bo zaraz obok boczku ze świni złotnickiej i mangalicy, który rolujemy w liściu sałaty wraz z ostrym sosem, surowym czosnkiem i zielonym chili, w menu znajdujemy sezonowaną polską wołowinę. Czterotygodniowy rostbef to mój faworyt, który nie potrzebuje żadnych dodatków poza lekkim zanurzeniem w mieszaninie soli i oleju sezamowego. Soczystością i złożonością smaku łechce również dumę narodową, bo chociaż jestem świeżo po wizycie w światowej stolicy wołowiny – Kobe, dochodzę do wniosku, że marmurkowatość tłuszczu to tylko jeden z aspektów jakości, być może nie najważniejszy. Zresztą, jeśli już jesteśmy przy porównaniach – Koreanka Grill, na tle moich doświadczeń przywiezionych z Korei, wypada w tej materii naprawdę dobrze. Z dwóch prostych powodów. Do szczęścia mamy w niej wszystko, czego tak bardzo brakowało w innych lokalach – węglowego grilla i wysoką jakość głównych składników. No dobrze, dodajmy do tego jeszcze porcję banchanów (przystawek, które dołączane są do każdego zestawu) i będziemy ukontentowani.
czas na owoce morza
Kiedy zaspokoiliśmy już nasze mięsariańskie instynkty przyszedł jednak czas na owoce morza – ich dobór w zestawie (kalmary, krewetki, przegrzebki oraz ośmiornica) pozwala na pobawienie się różnymi czasami grillowania oraz konsystencjami. Ale uważajcie – są zarazem bardziej angażujące podczas przygotowania i jedzenia! Poparzone palce podczas wydobywania gorących krewetek z pancerzy wynagrodzi jednak ich aromat i soczystość, która dzięki tej formie przygotowania zostaje zamknięta w ich wnętrzu. A palce aż proszą się o oblizanie.
Niech nie zdziwi was dobór sosów do morskiego zestawu – czerwony, zwiastujący ostrość, a tymczasem słodko-kwaśny cho gochujang oraz… sos sojowy z wasabi. To drugie, japońskie połączenie składników spotkać można w wielu krajach Azji. Dlaczego? Po prostu dobrze się sprawdza, co potwierdza większość populacji na świecie. 😉
niech nie zdziwi was dobór sosów do morskiego zestawu
Jedyne na co z niecierpliwością będziemy czekać to na dopracowanie pozostałych elementów menu – ostra zupa z jedwabistym tofu (sundubu jjigae) oraz zimna zupa z gryczanym makaronem (mul naengmyeon) to jedne z moich ulubionych dań i chętnie wracałabym na nie w porze lunchowej, kiedy wszystkim brakuje czasu na kolektywne gotowanie. Po kilku ostatnich moich wpadkach związanych z stołecznym fine-diningiem, Koreanka Grill ma szanse stać się (obok restauracji serwujących omakase) miejscem, do którego chodzę nie po to, żeby smacznie zjeść, ale po to, żeby celebrować wspólny posiłek, podczas którego szanuje i rozumie się produkt. Cena w tym przypadku jest proporcjonalna do jakości, i tak jak omakase, dla większości z nas nie będzie to miejsce na codzienne wizyty. W końcu na końcowy koszt dania wpływa nie tylko cena produktu, ale też sposób jego preparacji – a w tym przypadku, przygotowanie węglowych grillów wymaga dodatkowego zaangażowania ze strony obsługi i… dobrego węgla. Po dzisiejszym dniu, trudno mi sobie wyobrazić powrót do innych warszawskich restauracji serwujących koreańskiego grilla. Do zobaczenia przy wspólnym ruszcie!
Koreanka Grill
Adres: ul. Lwowska 17 (wejście od ul. Koszykowej), Warszawa
Godziny otwarcia: niedz.-czw. 12:00-21:30, pt.-sob. 12:00-22:00