Rozmawiając ze znajomymi restauratorami, odnoszę wrażenie, że najbardziej irytującym tekstem, którym gość restauracji może rozpocząć rozmowę z szefem kuchni, kelnerem czy managerem jest „byłem w Japonii i…”. Po tym zdaniu zwykle padają kolejne deklaracje, że w Kraju Kwitnącej Wiśni coś smakowało lub wyglądało lepiej/inaczej, a ten lokal to „jakieś nieporozumienie”. Zamiast „Japonia” możecie wstawić „Wietnam”, „Włochy”, „Francję” i inne kraje kuchni obficie reprezentowanych w polskiej gastronomii.
Od jakiegoś czasu „byłem w Japonii” stopniowo przenosi się z lokali do internetu, a w szczególności sekcji komentarzy na Facebooku. Podobno nie ma nic gorszego niż roszczeniowy klient, który nie ma racji, daje negatywną recenzję na FB, a i tak wypada odpowiedzieć mu w sposób grzeczny i stonowany. Domyślam się, że nie zawsze jest to łatwe. Czasami zastanawiam się czy mógłbym być restauratorem serwującym autentyczną kuchnię, ale chyba zabrakłoby mi cierpliwości i zrobiłbym to, o czym wszyscy marzą – za każde „byłem w Japonii” doliczał 10 zł do rachunku. 😉
Nie chcę być źle zrozumiany. Doświadczenia kulinarne zdobyte w kraju pochodzenia dań są niesłychanie cenne i ważne – sam żałuję, że nie mogę bywać w krajach Azji tak często jakbym chciał. Jednak używanie tego argumentu jedynie po to, żeby pokazać swoją „wyższość” i „eksperckość” po prostu nie jest w dobrym tonie. To zwyczajnie nie może przynieść nic dobrego. Nie chcę również bronić restauratorów, którzy świadomie serwują kiepskie jedzenie i próbują lansować się na autentyczność, a to co podają ma niewiele wspólnego z oryginałem. Cyniczne wykorzystywanie nazw azjatyckich dań tylko po to, żeby sprzedać kiepskiej jakości fusion zasługuje na krytykę. Ale ta krytyka nie zawsze musi zaczynać się od zdania „jak ja byłem w Japonii…”. 😉
A jakie to w ogóle ma znaczenie, że ktoś „był w XXXXXX? Jasne, jedzenie w przypadkowych miejscach to i tak więcej niż nie spróbowanie jakiegoś dania wcale, ale czy naprawdę podczas tych 1-3 tygodni urlopu udało nam się poznać wzorzec smaku? Czy zjedliśmy w najlepszych, tradycyjnych miejscach, czy raczej lokalach dla turystów i restauracjach kurortowych? A może „jedliśmy tam, gdzie jedzą lokalsi”? To niestety zwykle również nic nie znaczy. Czy sushi z taśmy w Tokio za 100 jenów/talerzyk czyni z nas eksperta od sushi? Czy w Japonii „najgorsze sushi jest lepsze niż najlepsze sushi w Polsce”? Czy w Japonii każdy ramen jest świetny? Czy w Wietnamie każde najtańsze pho na ulicy to doskonały wzorzec smaku? Czy każdy Japończyk zna się na kuchni swojego kraju i jest smakoszem (podpowiedź: NIE, NIE, NIE!!!)? Czy sam pobyt w Japonii czy Wietnamie sprawia, że mamy merytorycznie więcej do powiedzenia o tej kuchni i jej tradycji? Czy sam pobyt rzeczywiście jest tak wartościowy kulinarnie, jeśli nie mamy a) podstaw teoretycznej wiedzy o lokalnej kuchni i b) rozwiniętej percepcji smaku?
Czasami trafiając w internecie na teksty osób, które podróżując zachwycają się turystycznymi daniami kuchni, którą dość dobrze znam (wietnamską) jestem zdziwiony, ale potem uświadamiam sobie, że mam tak samo – gdy odwiedzam miejsca, których nie znam i o których kuchni wiem mało, smakuje mi wiele rzeczy i nie zastanawiam się na ile jest to autentyczne. I choć nie zawsze mi się to udaje, staram się unikać rozpoczynania zdania od „kiedy byłem w Wietnamie…”. 😉