Drugi tydzień listopada zaskoczył nas słońcem, jednak nie dajmy się zwieść – do naszych drzwi skrada się zima. Zanim zwolnimy obroty i pogrąży nas spokojny sen pozwólmy sobie na ucztę, której wspomnienie rozgrzeje nas, gdy przyjdzie śnieg. Chłodne wieczory to idealny czas, aby zasiąść nad bambusowym parnikiem wypełnionym soczystymi pierogami – w końcu jak mówi chińskie przysłowie:
好吃不如饺子,舒服不如躺着
Nie ma nic smaczniejszego od pierogów, wygodniejszego od leżenia w oczekiwaniu na sen.
Gdzie?
Jeśli nie opanowaliście jeszcze chińskich technik lepienia pierogów z ciasta cienkiego niczym papier, przygotowania farszu, który nie będzie zbitą masą, a w Waszej kuchni nie piętrzy się stos bambusowych koszy do parowania, to najszybszą drogą do pochłonięcia minimum trzydziestu pierogów będzie udanie się do pierogarni, prowadzonych przez rodowitych mieszkańców prowincji Heilongjiang. W Warszawie do wyboru mamy aż dwa tego typu przybytki.
Co?
Parnik
Skromny lokal o mikroskopijnej powierzchni zaraz przy ruchliwej ulicy. Czy może być gorzej? A jednak – tłumy klientów świadczą o tym, że w miejscu tym serwuje się coś wyjątkowego. W menu znajdziemy bowiem jiaozi – pszenne pierogi w kształcie półksiężyca, które szczególnie popularne są na północy Państwa Środka. Do wyboru mamy wiele opcji nadzienia – my optujemy jednak za tradycyjnymi mięsnymi (wieprzowina, wołowina, krewetki) i jakoś nie przekonuje nas połączenie soczewicy, cukinii oraz marchewki. Zresztą w menu zaskakują również przekąski oraz zupy – mieszanka japońsko (algi, wakame, miso, ramen) – koreańska (kimchi) jest nieco rozczarowująca. Pamiętajmy, że kucharze pochodzą z prowincji, która bezpośrednio graniczy z Rosją i w kulinariach tego regionu prędzej znajdziemy chleb, kiełbasę oraz kapustę kiszoną. Radzimy trzymać się specjału lokalu – pierogów, które są naprawdę przyzwoitej jakości.
Harbińskie pierożki
Szpaler szarych pawilonów w al. Wilanowskiej – z Kobyłki prawie city nigdy nie trafilibyśmy tutaj bez polecenia naszej chińskojęzycznej znajomej, która choć niezaprzeczalnie posiada polskie korzenie, to stołowała się w nie jednej azjatyckiej kuchni.
Kolejny skromny lokal, jednak czysty i bez zbędnych dekoracji – najważniejsze są w końcu pierogi, a znajdziemy ich aż cztery rodzaje: klasyczne jiaozi na parze, smażone guotie oraz pampuchy baozi (w wersji na parze i smażonej). Znowu sporo opcji nadzienia, ale lepiej doprawionego – w Parniku mieliśmy problemy z rozpoznaniem, co właściwie znajduje się w zamówionych pierogach. Najbardziej lubimy mieszankę jiaozi (koniecznie wieprzowina-kiszona kapusta oraz szpinakowe, ale specjalność szefa, czyli jajko i szczypiorek też zaskakująco smaczne), do tego smażone guotie z wołowiną oraz smażone pampuchy. Nowością są pierogi w stylu kantońskim, wszystkie z krewetkami: sakiewki shumai, har gow (półprzezroczyste, dzięki połączeniu pszenicy i tapioki) oraz pierogi trzy skarby / kolory. Mamy wrażenie, że nie są robione na miejscu, ale gotowe sprowadzane z Chin, co może tłumaczyć ich wysoką cenę (14 zł za 4 sztuki) i mierny smak. Podobnie jak w Parniku również w tym miejscu zdecydowanie nie przekonują nas przekąski i zupy – znowu niepotrzebne japońskie wymysły, kimchi na modłę chińską jest dla nas za słodkie, o ramen w menu wolimy zapomnieć, a jedzenie smażonego makaronu w obecności pierogów to profanacja.
To, co zdecydowanie odróżnia oba miejsca to atmosfera – z racji popularności Parnik odstrasza nas tłumami. Za to w Harbińskich Pierożkach poczuć możemy się jak w Chinach, ponieważ bywa, że jesteśmy jedynymi polskojęzycznymi klientami. Kucharze ujmują nas autentycznym zainteresowaniem i śmiechem z naszego łapczywego pochłaniania kolejnych porcji pierogów. W połączeniu z sosem sojowym i płatkami chili są po prostu pyszne.