Jestem taka sama jak inni. Kiedy wchodzę do poznańskiego Raju mam w głowię jedną myśl: co Ci biali wiedzą o jedzeniu z Azji?!.* Brzmi paradoksalnie, przecież sama promuję azjatyckie kuchnie będąc z krwi i kości polską Pyzą! Jednak fałszywe przekonanie o wyższości kucharzy o azjatyckiej urodzie tkwi we mnie głęboko. Może już czas obalić ten mit?
Powiem Wam, że czasami męczą mnie te ciągłe boje w większości azjatyckich restauracji o to, żeby dostać uczciwe jedzenie – nie żadne ąę, fusion, dekonstrukcje i feniksy z marchewki. Zwykły posiłek jaki azjatyccy kucharze, kelnerzy czy restauratorzy jedzą każdego dnia. Słabo mi się robi na myśl o tych wszystkich spolszczonych (czytaj: dostosowanych do wyimaginowanego polskiego gustu) kurczakach w cieście, rozpadającym się sushi, kimchi bez rumieńca czy tajskich popłuczynach z mleka kokosowego.
Dla kontrastu chcę Wam pokazać miejsce, które karmi lepiej niż w Azji. Dodajcie do siebie trzy elementy: doświadczenie smaku w podróżach wszelakich + dobrej jakości składniki + serce do gotowania i wszystkiego, co się robi. Tak właśnie jest w Raju.
Wchodzicie i bach! Wnętrze nie jest wysmakowane, ono wręcz kipi sentymentalnymi suwenirami z całego świata. Rozpoznaję niektóre z nich i w jednej chwili odżywają wspomnienia – atmosfera ucztowania, gwar mieszających się języków, zapachy ulubionych potraw. Przypomina mi się też londyński East Street, gdzie w świetle oryginalnych kasetonów reklamowych z ulic Bangkoku, Sajgonu czy Singapuru jedliśmy panazjatyckie specjały. Ta scenografia w Londynie okazała się jednak przykrywką dla średniej jakości kuchni, a smaki utonęły w wielokulturowym tyglu mizerności. A ja chcę smaku, chociażbym miała jeść plastikowymi sztućcami przy chyboczącym się stoliku z wolna przesiąkając zapachem gotowania.
Jak jest w Raju? Jest tak jak w Azji, ale czyściej 😉 Menu to zbiór pocztówek z podróży właścicieli lokalu. Byli, widzieli, jedli. W obecnie panującym menu są więc smaki Maroka, Sri Lanki, Włoch, Tajlandii, Kambodży, no i oczywiście Wietnamu. Taka mieszanka budzi we mnie dreszcze, ale okazuje się, że w tym szaleństwie jest metoda! Kiedy zaglądam do kuchni i widzę woki na pokaźnych rozmiarów palnikach mam poczucie, że załoga wie co robi.
Zanim przyjdzie czas na jedzenie czynię szybki wywiad dotyczący składników. Okazuje się, że są lepsze niż te, w które sama się zaopatruję (sic!). Dlaczego? Czasami bez zastanowienia sięgam po produkty, które stosują znajomi Azjaci. W Raju mają natomiast hopla nie tylko na punkcie smaku, ale i składów. Sami zerknijcie na swoje kolekcje sosów: rybne, sojowe czy ostrygowe mają konserwantów i różnorakich E na pęczki. Wyleczmy się z tych mitów o Azji jako krainie czystej, nieskażonej ludzką pazernością i spójrzmy na statystyki – wiecie, że jedną z najczęstszych przyczyn śmierci w Japonii jest rak żołądka? (w USA czynnik ten jest na 34 miejscu, w Polsce 14). A nasze ulubione rameny w swojej najbardziej autentycznej formie mają około 5gr soli, czyli tyle ile wynosi maksymalna dzienna dawka według WHO.
Nie zawsze jednak to, co zdrowe jest smaczne, prawda? Kiedy w Raju ląduje przede mną miska gorącego wołowego phở, pierwsze co robię to bezceremonialnie (albo i ceremonialnie, zgodnie z wietnamskim zwyczajem) ją wącham. Podstawowe skojarzenie: dom. To nie jest zupa uliczna, ale taka jaką ugotowałaby wietnamska mama. Jest bezpieczna, ale wyraźnie doprawiona czarnym kardamonem, pełna mięsa, a makaron przyjemnie się pręży. Z drugiej strony brakuje jej zadziorności wietnamskiej ulicy, czegoś co trudne jest do odtworzenia w Polsce, zwłaszcza w restauracji która nie specjalizuje się w jednej zupie. Ale, ale – nie jesteśmy w Wietnamie! Jak dla mnie to jedyna konkurencja dla mojego domowego phở.
Zupa była jednak tylko rozgrzewką. Schrupaliśmy jeszcze kroeung bánh mì w zaskakującej kambodżańskiej wersji. Nie jest to może autentyczna dmuchana wietnamska bułka pełna chemii (zwykle zjada się ją zanim straci świeżość i zamieni się w kapcia), ale wypiekana na zamówienie bagietka. Jak dla mnie zbyt gruba, ale pokażcie mi lepszą. W środku poza klasycznymi dodatkami takimi jak pikle czy orzechy, rządzi wołowina w paście kroeung (jest jej tysiąc rodzajów tak jak tajskich curry). Smak mięsa jest mocny, głęboki, dzięki zastosowaniu specjalnego sosu z anchois, czyli po prostu sardeli. Na kambodżańskiej kuchni się nie znam (jeszcze), ale to są zdecydowanie moje klimaty.
Czas na Tajlandię i podwójne uderzenie pad thaia! Wiem, że niektórzy się burzą jego popularnością, bo jest tyle innych bardziej wyrafinowanych dań Kraju Tysiąca Uśmiechów. Jest jak jest, a dobry pad thai nie jest zły. Tylko co to znaczy? Dla mnie głównym wyznacznikiem jest równowaga smaków. Tu zachowana, w moim odczuciu z lekkim przegięciem w stronę słodkiego. Chciałabym mieć możliwość samodzielnego doprawienia dania sokiem z limonki i płatkami chili – w końcu każdy z nas ma inny próg tolerancji dla tych smaków, zależny od naszej diety.
Druga tajska opcja to pad burger thai. Na samo wspomnienie moje ślinianki ruszają do akcji. Jest mega! Sos, który wsiąka w bułę, a jednocześnie jej chrupiący wierzch, porcja cienkich plasterków wołowiny, kiełki mung, zielony majo (oczywiście z bardzo dobrym składem i poznańskimi korzeniami), kolendra, chili, sriracha, aaaaa! Pewnie nie uwierzycie, ale na początku byłam na nie – takie fusion brzmiało jak żart. I jak się okazało na początku rzeczywiście nim było. Ot, był już ramen burger, phở burger, to dlaczego nie potraktować z przymrużeniem oka i tajskiego klasyka? Wyszło jak zwykle w Raju – nie odpuścili testowania składników i receptur dopóki nie uzyskali foodpornu w czystej postaci.
Tym razem zabawiliśmy w Poznaniu na dłużej i muszę się przyznać, że pożarliśmy całą rajską Azję i nie tylko Azję. Do tego wietnamska kawa w znajdującej się za ścianą Ruinie oraz serniki (ooo, Mango!). Poziom przejedzenia: level hard, więc powrót do domu w Kobyłce prawie city był prawie tak ciężki jak z naszych azjatyckich wojaży.
Adres: Śródka 3, Poznań
Godziny otwarcia: pon.-niedz.: 11:00 – 21:00
*Co Ci biali wiedzą o jedzeniu z Azji?! Zdaję sobie sprawę, że odwoływanie się do koloru skóry czy rasy nie jest dobrą praktyką, ALE… o tym, że jestem biała dowiedziałam się mieszkając w Wietnamie. Powtarzano mi to wielokrotnie z uśmiechem i bez uśmiechu na twarzy. Przywykłam i teraz sama o sobie oraz innych Tây, czyli ludziach Zachodu, tak mówię. Sorry, Polsko.