X

To Tu się robi pierogi

W tym roku święta zajaśniały krótko, ale intensywnie. Ich blask przygasł, uległ roztopom i wyparował. Pozostało jedynie wspomnienie pierogów z kapustą i ogromną ilością grzybów, które podane z czerwonym barszczem były zdecydowanym faworytem wigilijnego stołu. Te, które uchowały się łakomemu spojrzeniu biesiadników, przyjechały wraz z nami do Warszawy. Niczym hibernatusy, drzemią cicho w zamrażalniku, czekając na gorącą kąpiel. Być może pewnego dnia, dzięki nim odżyją wigilijne wspomnienia z Gierłoży lub po prostu zaspokoją głód w chwili kulinarnego braku weny twórczej.

Uwielbiam pierogi, wszelkie kluski i bułeczki na parze. Zwykle lepimy własne. Ruskie z porem, przypieczone wraz z chorizo i cebulką, posypane solą morską z papryką naja jolokia (do lutego 2012 r. uznawana była za najostrzejszą na świecie – ponad milion jednostek w Skali Scoville’a). Jest to sól wykończeniowa, więc używana z umiarem nadaje jedynie lekko pikantny smak.

Drugie pierogi, które na stałe goszczą w naszym domu to „drobiowe” (z mięsa rosołowego i kurzej wątróbki), przyprawione pesto z lubczyku (własnej produkcji). Są tak intensywne w smaku, że wystarczy podgrzać je na maśle.

Trzeci rodzaj pierogów to chińskie jiaozi (饺子) – gotujemy je w bambusowych parownikach. Soczyste sakiewki wypełnione są wieprzowiną oraz wieloma innymi sekretnymi składnikami (kapusta pekińska, marchew, grzyby mun, pędy bambusa, imbir, sos sojowy, olej sezamowy itd.). Zdecydowanie lepiej przyjmowane są przez gości niż dania kuchni wietnamskiej, do których dodawany jest, siejący postrach wśród Polaków, sos rybny

Niestety z ostatnimi pierogami mamy pewien problem… Nie mieliśmy jeszcze okazji wyjechać do Chin, więc nasze sakiewki jiaozi inspirowane są jedynie przepisami z książek kucharskich, blogów internetowych i nielicznych wizyt w restauracjach chińskich w Polsce. Wśród warszawskich lokali oferujących pierogi chińskie wymienić można chociażby Bliss Garden (Twarda 42) czy Mandarin (Kremowa 63). W miejscach tych stanowią one wyłącznie ciepłą przystawkę, dlatego ciekawą alternatywą wydaje siępierogarnia chińska To Tu na Sakiej Kępie (Niekłańska 33/11). Ostatni raz byłam w niej pod koniec maja br. i odniosłam wrażenie, że wszystkie potrawy zostały dostosowane do wyobrażenia Chińczyków o europejskich smakach i upodobaniach. Mdłe i bez wyrazu. Przykre, ponieważ na stronie internetowej właściciele baru podkreślają, że zainspirowani podróżą do Chin postanowili przybliżyć Polakom tradycyjne azjatyckie smaki. Wielkie obietnice, efekt mizerny.

Po pół roku przeglądając zaskakująco pozytywne opinie o tej pierogarni, postanowiłam dać jej drugą szansę. Mimo niewielkich rozmiarów lokal ten ma swój unikalny klimat. Kiedy na dworze ziąb, na szybach skrapla się para wodna wydostająca się z bambusowych koszyków wypełnionych pierogami. Oczekując na zamówienie można podglądać w jaki sposób powstają potrawy. Młoda Chinka papla przez telefon przygotowując zupę, nie przerywając rozmowy przeciska się obok starszej kobiety, lepiącej w ekspresowym tempie kolejne pierożki. Nic nie rozumiem, ale siedzę cierpliwie zastanawiając się cóż takiego spróbuję tego grudniowego wieczoru. Zamówiłam ostro-kwaśną zupę Solatang z owocami morza, więc po chwili całe pomieszczenie wypełnione było intensywnym zapachem małży i ośmiorniczek. Po 10/15 minutach trafiła do mnie duża miska podana w parowniku zamiast na tacy. Oryginalnie!

Sama zupa rzeczywiście kwaśna, lekko pikantna, z wodorostami wakame i cienkimi nitkami ugotowanego w niej jajka. Wydawała mi się niezbalansowana, poza tym zagęszczona mąką ziemniaczaną lub kukurydzianą, a więc o konsystencji rzadkiego kisielu. O owocach morza można zapomnieć – w zupie pływały trzy wygotowane ośmiorniczki i klika mikroskopijnych małży.

Nie mogąc skonfrontować tego dania z oryginałem zaczęłam poszukiwania internetowe. Tang to po chińsku zupa, jednak pełna nazwa sola tang w wirtualnych czeluściach nie występuje. Najbliższą nazwą wydaje się Seolleongtang, jednak jest to koreański bulion wołowy. W końcu trafiłam na kwaśno-ostrą zupę z Syczuanu o nazwie Suan La Tang (酸辣湯). Słynie z uśmierzania wszelkich dolegliwości związanych z nadmiernym piciem alkoholu Ja jednak takowego problemu nie miałam i po spróbowaniu Solatang skłaniam się do opinii, że do pierogarni nie powinno się chodzić na zupę. Złożyłam więc kolejne zamówienie – ogórki w czosnku i drożdżowe bułeczki gotowane na parze baozi (包子).

Ogórki, danie towarzyszące pojawiło się po sekundzie, więc miałam okazję czekać nad małą miseczką warzyw przez 20 minut w oczekiwaniu na skompletowanie skromnego zamówienia. Jest takie „stare chińskie przysłowie”: 民以食为天 – jedzenie jest najważniejszą czynnością dla ludzi. Miałam mnóstwo czasu, więc z ciekawości sprawdziłam jakie tłumaczenie oferuje translator Google. Okazuje się, że znaki te można rozumieć jako „głód rodzi niezadowolenie”. I pod tą drugą wersją podpisuję się obiema rękami! W końcu jednak dotarł do mnie bambusowy koszyk z czterema parującymi bułeczkami baozi, wielkości pięści. Samo ciasto pyszne, puszyste, delikatne, lekko słodkie. Farsz stanowiło mięso wieprzowe doprawione imbirem i szczypiorkiem. Zbytnio zbite, ale zaskakująco soczyste. Naprawdę dobre!

Polskim odpowiednikiem baozi mogą być bułeczki gotowane na parze zwane pampuchami, parzeńcami, buchtami, kluchami z łacha. Na regionalnej kuchni niestety się nie znam, ale w Wietnamie ten specjał znany jest pod nazwą bánh bao. Kupić go można o każdej porze dnia i nocy – dosłownie! W hanojskim mieszkaniu nawet po północy budziło mnie nawoływanie sprzedawcy rozwożącego na rowerze bułeczki na parze. Bánh bao często kupowane przez Europejczyków ze względu na podobieństwo do znanych potraw, są ratunkiem dla utrudzonych podróżników. W Polsce można je znaleźć np. w Wólce Kosowskiej w barze Pho Hien (Nadrzeczna 7) – dużo większe niż w swojej ojczyźnie, najlepiej smakują prosto z parownika, ale sprzedawane są także na wynos zapakowane w folię, dzięki czemu można je podgrzać w mikrofalówce bez konieczności parowania w garnku. Wypełnione wieprzowym mięsem mielonym, makaronem sojowym bún tàu i ugotowanym na twardo jajkiem – mogą być ciekawym urozmaiceniem lunchu zabieranego do pracy.

Podobne wpisy