Uwielbiam programy kulinarne, a przed ich nałogowym oglądaniem ratuje mnie jedynie brak telewizora. Przymykam oko na pretensjonalnych prowadzących, ciskam pod nosem siarczyste krytyki, ale w końcu wyłuskuje to, co jest najważniejsze.
A dla mnie najważniejsze są smaki. Te zaskakujące połączenia, wymagające zastanowienia. Porażające, a czasem tylko złośliwie mrugające okiem – „wiem, ale nie powiem”. Po intelektualnej zabawie pozostaje już tylko rozpłynięcie się w nich. Dwa kęsy i magia mija.
Dla kontrastu – kolejna kategoria smaków, które najbardziej cenię charakteryzuje się idealną prostotą. Chrupiąca kromka polskiego chleba, parujący ryż kleisty, dobry bulion. Podobno najwięksi szefowie kuchni zapytani, jaki byłby ich ostatni posiłek, gdyby zostali skazani na śmierć, wymieniają dania z dzieciństwa. Najlepsze, od Mamy. Coś w tym jest.
Poszukuję też smaków trudnych, jednocześnie odrzucających i pociągających. Takie odczucia żywię do zupy z makaronem z manioku i smażonymi skórkami węgorza. Wiem, że jest paskudna, ale wracając do Wietnamu znowu jadę do jednej jedynej, zapyziałej knajpki, gdzie czeka na mnie parująca miska z rybimi skwarkami – prawdziwa wietnamska kuchnia uliczna. Dla zainteresowanych – znajduje się pomiędzy warsztatami stolarskimi i sklepami meblowymi, blisko skrzyżowania La Thành i Láng Hạ, w dzielnicy Đống Đa, Hà Nội. Ulicami płyną skutery, przekrzykując się klaksonami. Na poboczu sypią się wióry, a wewnątrz knajpki chłopiec kruszy wielką bryłę lodu do zielonej herbaty lub piwa. Zza kotłów podejrzliwie zerka obsługująca Wietnamka, a w menu wypisanym na ścianie, tylko smażone węgorze i zupa z móżdżkiem. Ugotowanym w całości, dumnie wieńczącym porcję makaronu pływającego w wywarze. Takie klimaty.
Programy kulinarne mogą służyć za food porn, ale nie oszukujmy się – stanowią tylko wskazówkę do tego, gdzie poszukiwać smaków. Gdzieś, kiedyś, przez przypadek natrafiłam na serię No reservations Anthony’ego Bourdaina. Urzekła mnie jego historia… miłości do Wietnamu. Na dodatek znalazł ciekawych informatorów, z którymi zżył się podczas wielokrotnych wyjazdów do tego kraju. To oni pokazali mu kultowe kanapki bánh mì, chrupiące omlety bánh xèo czy dania mniej znane, takie jak węgorza zapiekanego w bambusie. W końcu to namiętne dyskusje o jedzeniu są najlepszym źródłem informacji o tym co jeść, gdzie, z kim i o jakiej porze. Dyskusje i programy kulinarne;) Dzięki Bourdain poznałam bowiem zaklinaczkę bulionu z Sajgonu. Wszystko zaczęło się od odcinka No reservations, później nastąpiło googlowanie – Lauren Bercarich znalazła uliczkę przy której rozstawia swoje stoisko Nguyen Thi Thanh, znana i lubiana Lunch Lady. Wystarczyło tylko zarezerwować bilety, przetrwać kilkunastogodzinny lot, zwiedzanie Wietnamu od Północy na Południe i już! Witaj Sajgonie, witaj w żarze tropików!
Kiedy pokonywałam Deltę Mekongu łodzią i motorem, mój sprytny Stary Brat, dzięki swej jeszcze sprytniejszej komórce dotarł do Lunch Lady pierwszy. I wpadł. Oczarowany, zaraz następnego dnia zabrał mnie oraz naszych kompanów podróży, Agnieszkę i Bartka, na bulion z mnóstwem dodatków, w iście południowym stylu. Na każdy dzień Lunch Lady przewidziała inną zupę, więc w sumie załapałam się na dwie.
A teraz konkrety. Tak szczerze mówiąc początkowo miałam dość ambiwalentne podejście do tej kulinarnej wróżki – podejrzewałam, że Anthony Bourdain nie ma wyrobionego smaku w kuchni wietnamskiej i po prostu zachwyca się bezpodstawnie. Jakże się myliłam! Jest dokładnie tak jak w programie – Lunch Lady podaje oryginalne południowe dania i gwiazdorzy z wdziękiem. Ma stałą wietnamską klientelę, która sprawdza jakość jej zup każdego dnia, ale to dla turystów z całego świata jest kultową postacią. A ona jak to gwiazda – wyznacza czas na wspólne zdjęcia, obdarowuje wygłodniałych Tây (ludzi z Zachodu) łaskawym uśmiechem…
Nie ma jednak róży bez kolców – po pierwsze ceny dań są uznaniowe i wbrew opiniom w Internecie są inne dla Wietnamczyków, Việt kiều (Wietnamczyków mieszkających poza ojczyzną) i turystów. Ale wciąż niskie. Drugim minusem jest fakt, że kiedy Lunch Lady zastępowana jest przez swoich pracowników zupy tracą magię. Są wciąż dobre, ale na pewno niewarte jechania z drugiego końca świata. Widocznie sekretny składnik istnieje i jego strażnikiem jest Lunch Lady.